Strony

sobota, 15 października 2016

~ Rozdział 28 ~

  I'm on the streets and I'm all alone


~Perspektywa Slasha~

    Obudziłem się wcześnie. O wiele za wcześnie.
    W gruncie rzeczy te dwa zdania mogłyby stanowić proste odzwierciedlenie tej części poranka, kiedy moje przewrócenie się na drugi bok powiązane, jak zawsze, miało być z ponownym zaśnięciem. I tak aż do momentu, w którym nie wyciągnięto mnie z łóżka... Wait. Za uprzywilejowanie to brzmi.

    One more time.
    I tak aż do momentu, w którym nie ściągnięto mnie z miejsca, w którym zdecydowałem się przydusić komara.
    Dzisiejszy dzień był jednak zdecydowanie inny. Dziwny - to dobre określenie. A właściwie bardzo, ale to b a r d z o uniwersalne. Ostatnie dni całkowicie podporządkowywały się owemu stwierdzeniu. A retorycznych pytań dlaczego, po co... Kurwa. Po prostu sobie oszczędzę.
    Nie zmieniając ani na moment swojej dziwnej (o, ironio) pozycji i choćby nie podnosząc ku górze jednej z powiek, starałem się dosięgnąć ręką bieluteńkiego budziczka Adlerkowej babuni.
    Bbb. Czy jest już ze mną bardzo źle, jeśli konwersując ze sobą w myślach doszedłem do postaci BB Kinga?
    Wracając - małe, ale jakże uważnie strzeżone urządzonko naszego Pudla roznosiło swój irytujący dźwięk tykania po całym, pogrążonym w ciszy pomieszczeniu w stanowczo za głośny i w dodatku niemiłosiernie irytujący sposób. Robiło to w dodatku szybciej niż sam Popcorn nawalający w zestaw swoich wypucowanych garów po drugiej dawce amfetaminy. Wierzcie mi proszę - to już jest wystarczająco zabójcze tempo.
    Na nic zdały się moje próby ślepego dosięgania plastikowego zegarka, który po chwili wydał z siebie hałaśliwy odgłos, rozprzestrzeniający się po całym Hellu. Wyrywając sobie sporo kudłów, przykryłem natychmiastowo głowę poduszką, nerwowo i niecierpliwie czekając, aż własność Adlera wreszcie ucichnie.
    I była to chyba najdłuższa minuta w moim życiu.
    Ludzie, zwarcia na koncertach nie są tak drastyczne dla uszu jak to ustrojstwo, przyrzekam.
    Kiedy w pomieszczeniu na nowo zapanowała cisza, próbowałem zaznać jeszcze odrobiny tego błogostanu i delektować się snem, który w tamtej chwili zdawał się być dla mnie czymś cholernie pożądanym i upragnionym, lecz ciągle i wciąż nieosiągalnym. Bolało, ugh.
    Nie chciałem się do tego przyznawać nawet samemu przed sobą, ale chyba i mnie dźgnął, pięknie nazywany przez wielkich i niezastąpionych (powiało sarkazmem) uczonych, kryzys egzystencjalny. I, jebany, zostawił sporych rozmiarów dziurę na mojej duszy. A i ciało bez szwanku nie uszło, ale, ALE - kto, jak kto, ja się nad tym użalał nie będę. Zawsze w końcu można sięgnąć po niezastąpioną, działającą niczym dobre znieczulenie metodę, po której wszystko wraca na pierwotne miejsce. Jak to miało w zwyczaju jednak być, upragnione lekarstwo na wszelkie dolegliwości było za daleko. I to jeszcze dalej, niż mógłbym przypuszczać.
    Nagły trzask spowodował, iż impulsywnie podniosłem się do góry i siadając na skraju kanapy, zwróciłem swoje spojrzenie w okolice przedsionka. Przed oczami przemknęła mi jedynie rozmazana postać, za której śladami chwilę później, po dokładnym przetarciu zamroczonej twarzy, kroczyłem, rozpoczynając od miejsca, z którego wydobyło się przesiąknięte bólem syknięcie i trzask rozpadającego się szkła.
    - No to ładnie. - Omiótłszy pomieszczenie wzrokiem, w międzyczasie walcząc z ziewaniem, odwróciłem się na pięcie i bez większego zastanawiania się, udałem się do łazienki, w której nadzieję miałem znaleźć brunetkę. Emocjonalnie wypraną brunetkę.
    - Ja pierdolę. - Usłyszałem już, zanim zdążyłem na dobre stanąć pod drzwiami pomieszczenia.
    Uderzanie drzwiczek o jej zawiasy, które znowu zapomniały, czymże jest współpraca z domownikami, mocno irytowało kobietę. Nie omieszkała użyć więcej siły, jednak i to nie przyniosło żadnych, zamierzonych przez nią wcześniej owocnych i efektownych skutków.
    - Chyba trzeba częściej jej używać - zagaiłem, eksponując uśmiech na swojej twarzy i jednocześnie opierając się szarmancko o framugę. Jenkinson trzepnęła zaciśniętą w pięść dłonią o mebel, jednak natychmiast tego pożałowała. Odruchowo złapała się za nadgarstek napuchniętej i pochłoniętej w czerwonych plamach dłoni.
    Gwałtownie doskoczyłem do kobiety i obejmując ją ramieniem, w które równie błyskawicznie się wtuliła, symultanicznie szarpałem się ze skrzypiącą szafeczką. Kurwa, co za dziadoctwo.
    Upłynęło kilka dobrych minut zanim wspólnymi siłami udało nam się uśmierzyć ból towarzyszący Alex.
    - To chyba nie nasz dzień - powiedziałem, kucając przed nią i zapierając ramiona o dwa przeciwne krańce wanny, na której brzegu przysiadła.
    - Zdecydowanie - odparła po chwili, wypuszczając bezsilnie powietrze z nozdrzy. Uniosła głowę do góry i chwilę ją tak przytrzymała, pozwalając, aby spod zamkniętych powiek spłynęło kilka samotnych łez.
    - Boli? - zapytałem, kładąc dłoń na jej, która wylądowała na policzku kobiety.
    - Odrobinę. - Uśmiechnęła się żałośnie. - Ból fizyczny w porównaniu z ubytkiem moralnym jest czystą błahostką.
    Nie do końca wiedziałem, o czym mówi. Popadając w krótkotrwały amok, który przerwany został gwałtownym wręcz wybiegnięciem brunetki z łazienki, domyśliłem się jednak, iż relacja pomiędzy nią a Rosem wisi na włosku. W dodatku już tak cienkim, że od pęknięcia dzielą go milimetry nasilających się problemów i nieufności.
    Podniósłszy się, przystanąłem na moment przy lustrze. Zmierzwiłem swoje włosy, które wbrew mojej woli zaczęły ciągnąć ku dołowi i nie zapowiadało się, aby znów nabrały tej samej objętości, która towarzyszy im po wzięciu prysznica. I to takiego kompletnego. Cóż... Wypadałoby się w końcu na niego skusić.
    - Obudziłam cię - mruknęła Jenkinson, wciskając swoje buty na nogi. Jej zaciśnięte w wąską linijkę wargi i wzrok, który ani na moment nie oderwał się od jej stóp sprawiał wrażenie nawet nie tyle co zdenerwowanego późną godziną czy też samoistnym stresem, ale był po prostu dziwnie obojętny. Tak nienaturalnie przepełniony pasywnością.
    - Uważaj. - Zacisnąłem zęby z przestrachem, gdy podskakując nerwowo na jednej nodze, nie była w stanie dłużej utrzymać równowagi i o mało nie wyłożyła się przede mną na ziemi. Chwyciwszy ją za ramię, postawiłem do pionu, aby następnie zmusić do kontaktu wzrokowego, który, swoją drogą, umyślnie odrzuciła. Wepchała jedynie niedbale sznurówkę do środka swojego glana i poprawiając trzęsącymi się dłońmi włosy, skierowała się do wyjścia.
    - Przeproś chłopaków - rzuciła, uprzednio głośno przełykając ślinę. - Mam nadzieję, że ich nie obudziłam. - Widocznie zażenowana spuściła głowę w dół. - A Axlowi powiedz, żeby... Jak wstanie... Znaczy... Poczekał, aż wrócę, czy coś. No... Cokolwiek. Chcę... Chcę z nim porozmawiać, ponie... Po... Po prostu.
    Długo zbierała się w sobie, a składanie sensownych zdań sprawiało jej trudność. Czyżby bała się, ażeby przypadkiem ich problemy nie wyszły poza ramę ich życia? Ale przecież... nikt im niczego nie zabierał. Nawet nie chciał. Na co mi cudze problemy, gdy własne nie dają mi spać w nocy?
    Dajcie mi sen, dajcie mi sen, dajcie... Ugh.
    Tak, to zdecydowanie nie był nasz dzień.
    Kiwnąłem krótko głową w geście zrozumienia i dostrzegłem jedynie dłoń kobiety, która zamykała za sobą drzwi.
    Jeszcze przez chwilę stałem w miejscu, tępo wpatrując się w klamkę, na której zewnętrznej stronie przed chwilą spoczywała ręka brunetki. Zrozumiałem wtedy, jak ważna jest poświęcana człowiekowi uwaga i jak bardzo cierpi on, gdy ktokolwiek go olewa, ignoruje - nawet nieświadomie. W każdym razie, na to nie było wytłumaczenia. A Alex była tego idealnym przykładem.
    Powłóczając nogami, przysiadłem już chwilę później przy kuchennym stole i poddałem się rutynie. Cały Hell House był niczym tkwiący w cudownej, a zarazem bardzo niepewnej bańce mydlanej, której czar i urok mógł w każdej chwili prysnąć. Jakby nie było - aktualnie wszyscy domownicy cieszyli się snem we własnych czterech ścianach. A ja jak zwykle musiałem stanowić jeden pieprzony wyjątek.
    Czekając, aż dawka kofeiny osiągnie upragniony aromat, wyglądałem z zaciekawieniem wymieszanym z bliżej nieokreślonym poziomem czystej, nieskazitelnej bierności za okno. Ten spokój mnie przygnębiał. Ta cisza mnie przytłaczała. Te puste ulice nie sprawiały wrażenia, jakby miały zwiastować cokolwiek dobrego. One były kurewsko przerażające, a ten niepokój przerodził się w falę mocnego dreszczu, który sprawnie przebiegł po moich nagich plecach. Nerwowo rozejrzałem się po kuchni, stanowiącej najbliższe mi otoczenie. Miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, ale przecież nikogo nie widziałem.
    Samotność. Właśnie ta, która jest, a której nie widać. Majstersztyk, można by stwierdzić. A tak naprawdę pierdolona szmata, która uprzykrza życie na wszelkie możliwe sposoby.
    Za co?
    Miałeś nie stawiać sobie retorycznych pytań.    
    Bagno. Istne bagno.
    Próbując unormować oddech, przysiadłem na jednym z krzeseł i schyliwszy w dół swój kudłaty łeb, czekałem, aż nadejdzie upragniony spokój, choć w minimalnym stopniu porównywalny do tego, którym aktualnie raczyli się moi przyjaciele. W czym rzecz? W czym znów, jebany, paradoks? Że znowu nie nadszedł. Choć czekałem.
    A najlepsze w tym wszystkim było to, że wiedziałem, iż to mi się należy. Zrozumienie tego, co ona czuła. Poczucie tego na własnej skórze. Zdanie sobie sprawy z wielkości wewnętrznych rozterek - wróci, przyjedzie, nie zapomniał?
    W tym rzecz, że nie zapomniał. Nigdy, ani na moment. Ale szansy na powrót nie otrzymał, skarbie.
    Sięgnąwszy po kubek z kawą, która zdążyła już nieco ostygnąć, postawiłem go przed sobą na stole, nieporadnie trącając jego brzegi palcami.
    W międzyczasie kontemplowałem wzrokiem pomieszczenie, doszukując się w nim nie wiadomo czego. Tak po prostu chciałem bliżej poznać to miejsce, które zdawało się trwać w jakiejś dziwnej aurze. Tutaj wszystko jakby stawało w miejscu. Z jednej strony - plus, duży plus. Oderwanie się od rzeczywistości. Z drugiej zaś totalna paranoja. W tym popieprzonym świecie nie można zostawać samemu ani na moment. Tu nikt nie jest do końca normalny. Tu nikt nie zna nawet samego siebie na tyle dobrze, aby o sobie mówić. A co dopiero o innych. Jak to kiedyś zostało powiedziane: w Mieście Aniołów prawdziwe oblicze drugiego człowieka poznaje się po zmroku. I było w tym od groma prawdy, jednakże nikt nie starał się jakoś specjalnie obnosić z dumą, że wie o takim i takim to i owo. Nigdy nie było wiadome, co inni wiedzą o tobie. I tutaj koło zataczało swój krąg. Prosty mechanizm, który był jedyną trafną receptą na to, jak radzić sobie ze wszystkim, co działo się dookoła. Zbyt ogólnikowo? W najprostszy sposób pokazywał, jak mieć wyjebane. Bo, spojrzeć prawdzie w oczy, tak naprawdę nic trudnego w tym nie było.
    Okropnie nużyło mnie samotne siedzenie, które z czasem zmieniło się w równie monotonne łażenie po pomieszczeniu w tę i z powrotem.
    W upływie kilku chwil zauważyłem, że w gruncie rzeczy jestem nieświadomy swoich ruchów. Ta rutyna była okropnie dobijająca. Z czasem zacząłem zastanawiać się, czy ja tak właściwie na pewno żyję, czy to tylko jakiś chory sen.
    W tamtej chwili pojawiło się także pytanie, czy chciałbym się z niego obudzić, czy też wręcz przeciwnie. A co było najlepsze? Nie wiedziałem. Jak w życiu każdej osoby były i dobre chwile, i złe. Ale... czy to miałoby przeważyć nad tym, że mógłbym jutro po prostu nie wstać? Nie wziąć gitary w dłonie i nie szaleć po scenie? Czy tak mogłoby być? A raczej czy ja bym tego chciał? A może jeszcze inaczej - czego ja właściwie chciałem?
    Porównywalnie do myśli plączących, powielających i przeplatających się w mojej głowie, palce moich dłoni wędrowały właściwie wszędzie; poprzez nerwowe ich składanie i rozprostowywanie, wplatanie we włosy, aż po muskanie nimi powierzchni mebli, którą pokryła nawarstwiająca się powłoka okruchów i innych, bliżej nieokreślonych i raczej niezdatnych już do spożycia kawałków jedzenia.
    Zmęczony - tak, zmęczony. Ugh, cholera. Jak to czym? Często nuda i nic nie znaczące, bezsensowne postępowanie przysparzają o większe wycieńczenie niż najbardziej wyczerpujący wysiłek fizyczny. Dobra, nigdy go nie zaznałem, ale to chyba celne porównanie. Chyba.
    Przysiadłszy na nowo przy usyfionym blacie stołu starałem się choć względnie ogarnąć. Jednak co tu kryć - w obliczu przyziemnych, od wieków powtarzających się schematów wszyscy byliśmy tacy sami; równi i nieporadni. 



    Powracając na moment myślami do kuriozalnie poruszonej czymś Alex, zacząłem usilnie powracać myślami do chwil, kiedy tylko w obliczu jakiejś większej, może wstydliwej, krępującej, lecz jednocześnie problematycznej dla nas sprawy, skazani jesteśmy na obecność samotności, bo cała reszta świata jest pochłonięta w głębinie obojętności, która skazuje ich jedynie na to, aby nie wyglądać poza czubek własnego nosa. Daleko szukać nie trzeba - scena. Zespół. Muzyka. Prezencja. Utwory. Całość, jedność, harmonia. A jednak i tak wyróżnić tu można pewną hierarchię, którą, pomimo wielu wyrzeczeń, że naprawdę to wcale tak nie jest, wskazać można było i wśród naszej piątki. Zawsze byłem gdzieś z tyłu, na drugim miejscu. Nie chodzi tutaj o wyrzuty, bo każdy miał swoją rolę w zespole i robił to, co kochał, a na dodatek robił to dobrze. Generalnie czasami po prostu ciągłe podporządkowywanie zaczynało sprawiać wrażenie czegoś cholernie nudnego i nie dającego żadnej satysfakcji. A chyba nie o to w tym wszystkim chodziło. Mimo wszystko jednak czułem się dobrze na swoim miejscu i nie był to może, w porównaniu z kolejnym, najlepszy przykład tego, co strasznie mnie nurtowało i, jakby nie było, męczyło.
    Wczorajszy wieczór był nienaturalnie zwyczajny. Każdy trwał gdzieś w swoim świecie, co w gruncie rzeczy miało za sobą dwie przyczyny - tę wytłumaczalną i do niej przeciwną. Pogrzeb Julie... Nie wszyscy bezpośrednio, tak jak Izzy czy Steven, byliśmy z nią związani i przeżyliśmy jej śmierć naprawdę. To był pieprzony szok, to prawda. Ale jej pogrzeb był jedynie kolejną kwestią, która miała podać nam na talerzu stos zasad, których należy przestrzegać i wniosków, które należy zauważyć. Miało nam to udowodnić, że nic nie trwa wiecznie i pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. A my, kurwa, i tak wciąż mieliśmy to daleko w dupie i robiliśmy swoje. Czy da się tutaj doszukać jakiejkolwiek logiki i normalności? Wątpię. Welcome in our fuckin' world. Wake up, it's time to die, baby, jakby już dawno wyskrzeczał Rose.
    To wczorajsze siedzenie i nieuważne wpatrywanie się w telewizor, na którego ekranie co rusz - a raczej co okres, w którym podniosłem na niego swoje pasywne spojrzenie - pojawiały się nowe osoby, wpisane pod określone wątki i przysługujące im role, było kolejnym z tych momentów w życiu, których nie lubiłem. Potrzebowałem odskoczni, które serwowało mi to miasto. Potrzebowałem wrażeń, adrenaliny, zabawy. Imprezy, absolutne i wręcz abstrakcyjne zjazdy - to było to, czego pożądałem. A dlaczego? Po to, żeby zapomnieć. Zapomnieć i do pewnych kwestii nie wracać. Było to, co prawda, ciężkie, ale jeszcze gorsze i destrukcyjne dla mnie zdawało się być notoryczne powracanie myślami do tych dobrych dni, gdy liczyła się tylko jedna osoba. Ale jej już nie było. Więc do czego miałem niby wracać? O czym myśleć, czym się trudzić? Tego już nie było. I miało nigdy nie powrócić. Prosty przykład tego, jak jedna decyzja może zaważyć na całym życiu. A potem tylko czas, którego ma się aż zanadto wiele, na snucie żmudnych nadziei, że jednak uda nam się to wszystko odpracować, powrócić i sprawić, że nasze przeprosiny pozwolą zacząć wszystko od nowa, a przede wszystkim zapomnieć. Głupie, co? A jednak tak było. Jest. I... i, kurwa, będzie, pewnie jeszcze przez długi, długi czas.
    Niby banalne, dziecinne postępowanie - zastępowanie realiów, a raczej uciekanie od nich głównie dzięki dragom i godnej pożałowania ilości alkoholu. Wszyscy myśleli, że nasze balansowanie na krawędzi śmierci skłaniało się głównie ku temu, że chcieliśmy być jak nasi idole, co swoją drogą wcale dalekie od prawdy nie było. Jednak całe to nasze życie miało i swój drugi koniec. Każdy miał worek problemów, z którymi musiał się borykać. A jak sobie radził... kwestia tak samo sporna, co indywidualna.
    Byłem może wciąż zbyt głupi, by zrozumieć, co powinienem robić, a czego nie. Jednak z przyjemności ciężko zrezygnować. Nawet, jeśli są one dla nas niszczące. Po prostu od pewnych rzeczy nie da się uwolnić, nieważne, jak bardzo byśmy chcieli.
    Wstając z krzesła, z rozmachem otworzyłem lodówkę, zanurzając w niej niemal całą swoją głowę. Nie zauważyłem jednak, iż przez przypadek strąciłem stojący na brzegu kubek, do połowy ciągle wypełniony ciemnym naparem. Momentalnie roztrzaskał się na brudnych kafelkach w pobliżu moich stóp.    
    Bezdyskusyjnie nie mój dzień.
    Grzebiąc i przeszukując wszystkie półki, próbowałem znaleźć choć odrobinę mleka do kawy. Znalazłem nawet jakiś słoiczek wypełniony białą cieczą, ale jego zapach i wygląd mnie nie przekonały. Miałem podejrzenia, że to chyba jednak nie mógł być żaden nabiałowy produkt. Fu, Steven. Ohyda.
    Dźwięk otwieranych drzwi ani na moment nie wytrącił mnie z trwania w wykonywanej, a raczej w niewykonywanej czynności.
    - Nieźle ci poszło. - Usłyszałem, gdy ciągle wdychałem rześkie powietrze z wnętrza lodówki. - Ty może się zapisz do jakiegoś psychologa, bo jeszcze jakiejś depresji dostaniesz, a na co komu taki gitarzysta. - Właściciel niskiego tonu głosu nie odpuszczał. Jak zwykle - miał wiele do powiedzenia, a kwestię, ile z tego wynikało, zostawię do omówienia innym. W każdym razie, jak nie miał się do czego przypieprzyć, wszystko stanowiło dobry powód, byleby tylko zepsuć innym humor. Choć jedno i tak trzeba mu przyznać, kiedy było trzeba, potrafił mądrze mówić. Ale takich okazji w porównaniu do bezsensownych awantur było naprawdę niewiele.
    Głośne szarpnięcie za klamkę okna i otworzenie go na największą możliwą szerokość także nie podziałało na mnie w oczekiwany przez Rose'a sposób. Tłuczenie się po pomieszczeniu ani wyrafinowany sposób przeklinania pod nosem również mnie nie wzruszył. Jakoś nie miałem ochoty na konfrontacje, które miały zakończyć się kłótnią. A z nim, w dodatku w taki dzień, jak ten dzisiejszy - nie widziałem innego możliwego zakończenia.
    - Co ty tak właściwie robisz? - zapytał, w końcu względnie się uspokajając, stając w niedalekiej ode mnie odległości.
    - Nic. Znaczy nie wiem. Właściwie... W sumie to upewniam się, czy naprawdę istnieję. - Wypaliłem, a odpowiedzią na mój monolog była głucha cisza. - Nie rozumiesz. - Parsknąłem pod nosem, uśmiechając się nerwowo. - Coraz częściej... Znaczy... czasami, choć w sumie... No, kurwa. Mam wrażenie, że mnie tutaj nie ma. Wyciągam mleko z lodówki i nie wiem, czy je piję naprawdę. To popieprzone.
    - Ale czy ktokolwiek tutaj jest normalny? - odparł, patrząc na mnie cały czas. Odwróciwszy się do Rudego, wskazał dłonią na zbite szkło. - Do czego ci te mleko, przypomnij?
    - Ja pierdolę - jęknąłem, chowając twarz w dłoniach.
    Między nami nastała cisza. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Tłumaczyć się czy milczeć. Zachować dla siebie czy się podzielić. Uzyskać tym samym wsparcie czy pogardliwy śmiech i niezrozumienie. Nie wiedziałem. A niewiedza, która, jak dotąd, była dla mnie czymś normalnym i w sumie nieuciążliwym, teraz powodowała, że zacząłem się jej obawi. Miałem jednak szczerą nadzieję, że niedługo wszystko wróci na swoje miejsce, a ja postawię się do pionu. Samodzielnie. Bo albo byłem mężczyzną, albo do tej pory tylko się zgrywałem. Odpowiedź była oczywista - oparta na godności, którą wbrew pozorom posiadałem. Choć nie zawsze o niej pamiętałem.
    - Alex chce, żebyś na nią poczekał - powiedziałem po dłuższej chwili milczenia, przejeżdżając dłonią po karku.
    - Nie mogę. - Wzruszył ramionami, kręcąc głową. - W sumie to wpadłem odstawić Duffa i zabrać Izzy'ego. No i po fajki, ale widzę, że nic z tego. - Kiwnął głową na puste opakowanie. - Nieźle ci poszło.
    - Dzięki - odparłem, a moim głosem wręcz targała ironia. Rudy wziął głęboki oddech.
    - Na mnie już pora - powiedział, klepiąc mnie po ramieniu - a ty, stary, powinieneś w końcu się wyluzować. Taka cnotka się z ciebie ostatnio zrobiła, że aż mi cię szkoda. Dla kogo trzymasz tę wstrzemięźliwość, co?
    Wyrwawszy się z jego uścisku, obdarzyłem wokalistę złowrogim spojrzeniem. I zanim zdążył zareagować, opuściłem wypełnione po sam sufit dymem nikotynowym pomieszczenie, kierując się w stronę wyjścia. Z marszu chwyciłem w dłoń swoją ramoneskę, którą założyłem na nagie plecy i kowbojki, które włożywszy na nogi na werandzie, następnie umożliwiły mi dostanie się pod doskonale mi znany, ale dawno nie odwiedzany przeze mnie adres. Dziwne wyrzuty sumienia dopadły mnie, gdy chwytałem za klamkę jej mieszkania, jednak szybko odrzuciłem te dręczące mnie, pełne wyrzutów w swoją własną stronę myśli. Nie będzie mi żadna wredna, ruda pała wjeżdżać na psychikę. To moje życie i ja jestem jego panem. Nikt inny nie będzie o nim decydował.
    - No witam, witam. - Dobiegł moich uszu głos, którego właścicielka leżała na swoim łożu, wdzięcznie eksponując swoje kształty. - Kogo my tu mamy...


~Perspektywa Izzy'ego~

 
    - Jebana histeryczka - mruknąłem pod nosem, kiedy zerwawszy się do siadu, rozglądałem się niespokojnie po sypialni, jednocześnie usilnie próbując unormować oddech.
    Nie wiem nawet, czy mogę powiedzieć, że ten sen był koszmarem. To było po prostu coś totalnie nieprzyjemnego. Ile ona ma jeszcze zamiar męczyć mnie we śnie? Zero poszanowania, zero spokoju. Z e r o.
    Nie minęło kilka minut, gdy ktoś wpakował swoją dupę do mojego pokoju. Oh, jak miło. Axl.    
    - Wstawaj - rzucił, patrząc na moją zaspaną, wciąż pozostającą w samych bokserkach osobę - dzisiaj twoja kolej.
    Nie miałem ani siły, ani chęci na dyskusje z nim, dlatego zebrawszy pierwsze lepsze szmaty z podłogi, skierowałem się z nimi do łazienki, racząc Rudego soczystym pociągnięciem z barku w drzwiach. Od razu lepiej.
    - Kurwa, to moje - syknąłem, doskakując do wokalisty, gdy schodząc gotowy przed naszą ruderę, zauważyłem, jak smakuje moich papierosów.
    - Slash już nie miał - odparł, racząc się dalej przywłaszczonym smaczkiem. Wziąłem głęboki oddech i ruszyłem przed siebie. Chwilę później znalazł się przy mnie Rose i razem szliśmy w nie do końca dobrze znanym mi kierunku.
    Kiedy znaleźliśmy się z dala od ruchu ulicznego, wokalista zaczął z podekscytowaniem rosnącym w głosie opowiadać mi o swoim, jak zapewniał, dziele. W sumie brzmiało całkiem nieźle i muszę przyznać - nie mogłem doczekać się, aż usłyszę to, co przygotował. Tym bardziej, że wszystko było już skończone.    
    Nie minęło dwadzieścia minut, a Rudy zaprosił mnie do piwniczki, która jak się okazało, została potraktowana przez kilka centymetrów wody.    
    - Dobra - odetchnął z ulgą, gdy obejrzał pianino - nic większego się nie stało.    
    Nie minęło kilka sekund, gdy Axl zaczął grać. I to zdecydowanie było coś godnego usłyszenia na żywo.
    - Genialne - powiedziałem, odpalając kolejnego dzisiaj papierosa i kręcąc przy tym głową z niedowierzaniem pełnym podziwu. - Ile?
    - Miesiąc - odparł, mierzwiąc swoje włosy.
    - Majstersztyk.
    Między nami zapadła chwilowa cisza. Zarówno ja, jak i Rose napawaliśmy się tym, co udało nam się stworzyć.
    - To będzie dobry kawałek na nowy krążek - powiedziałem, patrząc na niego z wyczekiwaniem.    
    - O ile uda nam się go nagrać - odparł, nieco bardziej posępnie.
    Nie pytałem o więcej. Steven - to o niego chodziło. O niego i jego problemy. Nie widziałem sensu drążenia tego tematu. Z gorszych sytuacji wychodziliśmy bez szwanku. Razem. Dlatego i teraz razem damy radę.    
    - Kiedy chcesz jej to pokazać? - zapytałem, wiedząc, komu Rudy ma zamiar zadedykować ten utwór.    
    - Jutro - powiedział, schylając tę rudą łepetynę w dół i uśmiechając się pod nosem. - Chyba, że jeszcze poczekam. Może trafi się bardziej odpowiedni moment. - Obdarzył mnie pytającym spojrzeniem. Nigdy nie byłem zwolennikiem słów rzucanych na wiatr, ani typowego pójścia na łatwiznę. Krótkim, przyjacielskim poklepaniem go po plecach ukazałem, że jesteśmy dla siebie wsparciem zawsze i niezależnie od sytuacji. A co Axl dopowiedział i z tego wyciągnął - jego rzecz.
    - Pamiętasz? - zapytał, kiedy wyszliśmy na zewnątrz, a jego twarz na nowo przybrała zamyślony wyraz.
    - Co? - Zmarszczył czoło.    
    - No tę... Złotą zasadę, czy jakoś tak.
    - Fundamentalną myśl, kretynie - odparłem, opierając się o ścianę i odpalając papierosa skrywanego za dłonią.
    - Mniejsza. - Machnął ręką. - Naprawdę dobra piosenka powinna sprawić, że albo będziesz chciał się pieprzyć, albo walczyć.
    - Wątpię, żeby pojawiła się inna sposobność od pierwszej wymienionej w przypadku Alex - powiedziałem, na co oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Fajnie, że wszystko zaczęło jakoś wracać do normy.    
        Równym krokiem ruszyliśmy w stronę Hella, po drodze wstępując do pierwszego z całodobowych sklepów, który tylko nam się nawinął, aby zaopatrzyć się w alkohol i fajki. Czysty standard w Los Angeles: muchy w otoczce jarzeniowej lampy, pozabijane robaki na ladzie i wyuzdana panienka za nią, w tym wypadku wpatrzona w szare strony miejscowego brukowca i żująca ostentacyjnie gumę.
    Dzwonek nad drzwiami ozwał się wraz z chwilą, gdy tylko przekroczyliśmy próg budynku. W sklepie panował dziwny półmrok; co druga lampa dawała oświetlenie niepełnymi smugami światła, a jedna nawet błyskała nerwowo z szybkością pulsu po zagraniu naprawdę epickiej solówki przed milionową publicznością... Ekhem... co to ja...
    Mlaskanie panienki za ladą i całkowity brak jej zainteresowania nami nie był niczym nadzwyczajnym. Oprócz nas nie było nikogo w środku i to zapewne od dobrych kilku godzin. 




    Porządziliśmy się więc nieco pomiędzy półkami sami. Wzięliśmy to i owo, po czym postawiliśmy wszystko przed - wypada oddać rudej to, co jej - biuściastą kobietą nasze zakupy i czekaliśmy, aż nas obsłuży. Rose, co nie dało umknąć uwadze, był już zapewne myślami przy innej formie obsługi, ale na szczęście, jak na razie przynajmniej, udawało mu się samotnie schodzić na Ziemię.
    Kasjerka westchnęła głęboko, gdy zobaczyła wybrany towar i zaczęła leniwe wklepywanie go na kasę. Zajmowało jej to niemiłosiernie wiele czasu, a biedny Axl chyba przestawał radzić sobie ze swoją wyobraźnią. W dodatku na koniec jeszcze spadła jej jedna z zakupionych przez nas butelek. Wtedy wywróciła oczami i wygramoliła się zza lady, aby posprzątać ten bałagan - a tak przynajmniej mi się wydawało.   
    - Tę już nabiłam, więc i tak za nią zapłacicie - powiedziała, patrząc po nas.
    Jak to miałem w zwyczaju - przemilczałem całe zajście, ale liczyłem na jakiś komentarz ze strony Rudego. Ten jednak wraz z chwilą, gdy jego słabość nachyliła, a raczej perfidnie wypięła się w jego stronę - a zaręczam, że jak dla mnie na co popatrzeć nie było - poruszył ręką w taki sposób, że o mało nie klepnął ją w ten tłusty zad. No co?
    Momentalnie zareagowałem jednak, a ten teatralnie poprawił jedynie włosy i szczerząc się, położył plik banknotów na ladzie.
    - Wystarczy? - zapytał, nie zaprzestając reprezentowania tego szelmowskiego uśmiechu.
    Rudowłosa spojrzała na pieniądze, które wepchała sobie następnie do stanika - Geez, co ja tu robię - i uraczyła Axla ironicznym uśmieszkiem, który poprzedzony miał zostać zapewne potwierdzeniem, jednak jej mina jednak momentalnie zrzedła i na jej twarz wtargnęło zakłopotanie.
    - Czy... czy ja... j-ja... mogę.... prosić o auto... Mogę? - wyjąkała, a Rose jedynie nabazgrał jej coś na paragonie, który uprzednio rzuciła przed nim na blat i puszczając oczko, zwrócił się do niej na odchodne:
    - Wiesz, gdzie możesz sobie to wsadzić.
    Rześkie powietrze muskało nasze twarze, lecz mimo to po słońcu, które powoli zaczynało górować nad miastem, wiedzieliśmy, że to będzie piękny dzień. Dochodząc do Piekielnego Domu, rzuciłem:
    - Przecież ona była... No wiesz.
    - No i? - parsknął, chwytając za klamkę. - Jak widać, żadna mi się nie oprze - dodał, dumnie wchodząc do budynku.   
    Pokręciłem głową z politowaniem i wyciągnąłem jednego papierosa z paczki, którą sobie wcześniej przywłaszczyłem. Zaciągając się dymem w końcu mogłem przyznać: byłem spokojny i przestałem wracać myślami do tych nocnych epizodów. Miałem szczerą nadzieję, że wkrótce znikną. Jakoś trzeba przez to przejść.   

    - Jesteśmy! - krzyknął Axl na wejściu, jednak nikt się nie zjawił. Gdy tylko pomachał siatkami pełnymi butelek, momentalnie zjawił się przy nas Steven, a chwilę później z kuchni wyłonił się rozespany Duff, którego włosy całkowicie odmówiły posłuszeństwa. Popatrzeliśmy po sobie z Rosem, jednak nie trwało to długo. Z butelkami w dłoniach i paczką chipsów uwaliliśmy się w salonie przede telewizorem, trafiając akurat na jakiś horror.
    - A gdzie Slash? - zapytał dziwnie zaniepokojony Rose. Odpowiedział mu jedynie pisk wyłaniający się z głośników, które uzupełniały obraz widniejący na telewizorze. Między nami znów zapanowała ta chorobliwie przeszywająca cisza, której nikt nie chciał przerwać. Zrobiło się tajemniczo. Ale o walorach owej atmosfery mówić nie było można.



 

~Perspektywa Slasha~
 
    - Huh, Saul, proszę, proszę - zaczęła kokieteryjnym tonem głosu, gdy wyłoniwszy się z cienia swojej sypialni, stanęła obok mnie. Westchnęła, kładąc swoje dłonie na moich ramionach i momentalnie zrywając ze mnie kurtkę, która wylądowała na najbliższym fotelu, przykrytym różowym, satynowym szlafrokiem. 
    Całe to mieszkanie, na które składał się raptem jeden, niewielki pokój i toaleta, było absolutnie przesycone wszelkimi, typowo glamowymi elementami. Dużo różu, motywów w panterkę i wielu, wielu innych tandeciarskich elementów, z którymi każdy z nas gdzieś na początku się spoufalił. Jak dobrze, że to minęło.    
    W pomieszczeniu panował półmrok. Ciemne kolory ścian i nigdy nie zapalone światło sprawiały z zewnątrz wrażenie, jakby nikt tutaj nie mieszkał. Zasunięte rolety nigdy nie zostały podniesione ku górze, a od czasów ostatniego właściciela, który zmarł dobre kilka lat temu na zawał - a przynajmniej tak przełożony Shirley się upierał - nie pozwoliły promieniom słonecznym wtrącić się w ten zakątek kamienicy. Świeżemu powietrzu także. W pokoju panował okropny zaduch, który potęgowały świece, palące się w każdym możliwym jego zakamarku. W gruncie rzeczy ani szef kobiety, ani nikt inny nie przykładali wagi do miejsc, gdzie mają pracować. Zmieniali je średnio raz w miesiącu, ze względów estetycznych - często w owych, wcześniej wynajętych mieszkaniach zaczęło zalęgać się robactwo - ale i bezpieczeństwa. Tego mężczyzny szukały jednostki policji chyba z całych Stanów. Był wszędzie, wszyscy go znali, jednak nikt nigdy go nie widział. Przezorny zawsze ubezpieczony. A raczej dobrze zorganizowany gangster.
    - W czym mogę ci pomóc? - zapytała, siadając przez toaletką i poprawiając makijaż. Miała na sobie jedynie koronkową, różową bieliznę, a na jej ramionach zwisał czarny szal, pochłonięty w mnóstwie piórek, których sam widok powodował, że chciało mi się kichać.
    Kiedy skierowała do mnie swoje pytanie, byłem gotowy się wycofać. Wiedziałem, że to nie da mi szczęścia, a jedynie coś ulotnego. Jednak to była moja słabość. Potrzebowałem takiej chwili zapomnienia, licząc się z konsekwencjami. Pragnąłem jej. Zresztą niekoniecznie akurat jej. Jakiejkolwiek kobiety, która pokochałaby mnie, bez względu na to, kim jestem, a na to, kim byłbym dla niej.
    Coś skłoniło mnie, żeby już zacząć działać. Nie miałem czasu, ani nie widziałem sensu, by zwlekać. Podszedłszy do blondynki, zacząłem obcałowywać jej szyję, kiedy ona podniosła się i pchnąwszy mnie na łóżko od razu przystąpiła do uspokojenia buzujących we mnie od dłuższego czasu emocji. Dała mi to, czego pragnąłem. Wyładowania się, chwilowego zapomnienia. Przy niej na moment odleciałem gdzieś daleko, z dala od tych wszystkich zmartwień.
    - Take me down to the Paradise City... - szepnęła w moje usta.   
    - Gdzie? - zapytałem, odrywając się od kobiety.
    - Nie wiem. Próbuj pukać do drzwi nieba. Jestem ci nawet w stanie wskazać, gdzie aktualnie się znajdują - odparła, kierując moją dłoń do swojej kobiecości. - Korzystaj, bo gdzieś za godzinę zmienią swoje położenie.
    - Wybacz, ale dla mnie chyba już wystarczy - skwitowałem, przetaczając się z niej na plecy.
    - Tak krótko? - jęknęła, nachylając się nade mną.
    - Mam problemy, Shir - tłumaczyłem, nawijając sobie kosmyk jej włosów na palec.
    - Każdy ma - odparła arogancko, wkładając sobie mentolowego papierosa do pełnych, wymalowanych krwistoczerwoną szminką ust, aby chwilę później wypuścić z nich dym wprost na moją szyję. Przez moje ciało przeszedł dreszcz. Przymknąłem powieki i próbowałem się wyłączyć. Wiedziałem, co próbuje spowodować, ale musiałem się wstrzymać. Znów tknęły mnie wyrzuty sumienia. Nie powinienem w ogóle tu przychodzić.
    - Wszystko fajnie - przerwała - ale kasę i tak od ciebie wezmę, bez względu na poziom twojego nędznego życia. Także przestań się użalać, bo nic tym, kotku, nie zdziałasz.
    W tamtej chwili podniosłem się z łóżka i szybciej niż zwykle, zacząłem wciągać na siebie ubrania.
    - Dwieście dwadzieścia - wyciągnęła w moją stronę dłoń. - Nie patrz się tak, to po starej, dobrej znajomości. Choć i tak powinnam prosić o jeszcze sto za milczenie.
    - Za co? - zapytałem, patrząc na nią z niedowierzaniem.
    - Myślisz, że nie wiem o twojej starej miłości? Szkoda by było, gdyby dowiedziała się, co jej ukochany wyprawia, gdy szuka go za wszelką cenę i znaleźć nie może.
    Odruchowo wyciągnąłem wszystkie pieniądze, które miałem w portfelu i podałem tej dziwce.
    - Wow, więcej niż chciałam - gwizdnęła. - No, powiedzmy, że jesteśmy kwita. Coś się dzisiaj nie spisałeś.
    - Co o niej wiesz? Dlaczego nie może mnie znaleźć? - dopytywałem, lecz ona milczała, co chwilę zanosząc się piskliwym śmiechem. - Okłamujesz mnie.
    - Może tak, może nie - mówiła melodyjnie, wręcz gnąc się wśród poszarzałej  pościeli. Nie chcę wiedzieć, ilu było w niej przede mną. - Biedaczku, może mogę ci jeszcze jakoś pomóc. Czego byś chciał?
     - Jedyne, czego aktualnie chcę, to oddzielić ten rozdział od mojego życia dużą kreską.
    - Na jak długo? - zapytała, trzepocząc rzęsami i znów zbliżając się na niebezpiecznie bliską odległość.
    - Tymczasowo - odparłem, wypuszczając wolno powietrze i uważnie śledząc każdy ruch jej dłoni, które swobodnie jeździły po moim nagim torsie. - Aż do następnej.
    - Dobra, spadaj już - ziewnęła, opadając ponownie na łóżko i machając ręką w stronę drzwi. - Mam dość udawania, że mnie to coś interesuje. 



    Zmierzyłem ją jeszcze raz uważnym spojrzeniem i wyszedłem z budynku, spotykając się z przyjemnym powiewem wiatru. Albo mi się wydawało, albo na odchodne dorzuciła coś jeszcze od siebie na temat tego, że szefa to zadowoli. Ale... co? Nie miałem pojęcia. Wolałem raz na zawsze zapomnieć o tym, co miało miejsce przed upływem kilkudziesięciu minut. Co za szmata.
    W tamtej chwili zrozumiałem, po głębszym podsumowaniu wszystkich zdarzeń ostatnich dni i zachowań przebywających w najbliższym mi otoczeniu osób, że ludzie potrafią tylko wymagać. A potem? A potem to ich już nie ma. Znikają razem z tym, co sobie przywłaszczyli. Popieprzone.
    Szedłem powolnym, lecz niespokojnym krokiem w stronę Hell House. Mijając kluby i bary myślałem o tym, aby wstąpić do któregoś z nich, lecz nie miałem na nic większej ochoty. Sam nie wiedziałem, czego właściwie chciałem. Wracałem do naszego Piekielnego Domu bardziej zdołowany, niż z niego wyszedłem.
    Wkraczając w skromne progi doskonale znanej mi okolicy, zauważyłem, iż przy moim boku plącze się jakiś kundel. Machał wesoło ogonem, a jego oczy wypełnione były po brzegi iskierkami nadziei.
    - Spierdalaj - rzuciłem kulturalnie, kiedy chciał wpakować się za mną do budynku. Skubany, nie chciał się odczepić. Dopiero po mocniejszym potraktowaniu go czubkiem buta ustąpił, odbiegając z piskiem.
    Przekroczywszy próg mieszkania, doznałem poczucia dziwnej melancholii. Odrzuciłem w swoim życiu wszystkie istotne wartości - miłość, szczęście, nadzieję. Jedyne, co mi zostało to poświęcenie się pasji.
    Podreptawszy do pokoju, z uprzednio wziętym z jednej z szafek Danielsem, rzuciłem się na łóżko z gitarą, próbując ułożyć muzykę pod tekst piosenki, który wpadł mi do głowy po drodze.
    - Take me down to the Paradise City... - myślałem uparcie przez kilkanaście minut, w międzyczasie racząc się podarowaną mi przez Stradlina dawką heroiny, aż w końcu wymyśliłem dalszą część refrenu - where the girls are fat and they've got big titties.
    I kto mi powie, że nie jestem genialny?   
    Przez dalszą część dnia oddawałem się grze, spisywaniu chwytów i tekstu. Jednak nie ma tego złego. Z czasem jeden Jack przerodził się w dwa, a następnie w kilka kolejnych i jakoś tak... Znalazłem się w rajskim mieście. I wiecie co? Było zajebiście.



~~~
Hello, a kto to wrócił? 
No, trochę ponad dwa tygodnie minęły od ostatniego fragmentu, ale już jest nowy. W sumie mógł być wcześniej, ale... No ale, no ale. Mógł, ale nie było - zatem jest teraz. Bywa, że brakuje czasu, a jak jest czas to chęci nie ma. No trudno, maszyną nie jestem, ale widzę, że im dłuższe przerwy tym większe satisfaction z pisania (a Jagger podobno śpiewał: I can't get no satisfaction; no cóż). W każdym razie staram się bardziej mobilizować i częściej siadać do pisania, ale dochodzi mi coraz więcej zadań i zdarza się, że nie wyrabiam. Jednak nie poddaję się, zobowiązanie było? Było. Tak więc dam radę, koniec i kropka. O. 
Chciałam wspomnieć jeszcze, iż jest to najdłuższy z dotychczas opublikowanych rozdziałów, gdyż liczy blisko 15 stron, ha! Taka forma rekompensaty i podzięki za 18 tys. wyświetleń bloga chyba Wam odpowiada, czyż nie?
 Taka mała sugestia na koniec - proszę nie kwestionować tego, jak oddzielałam w tym rozdziale kwestie bohaterów za pomocą akapitów. Chciałam nadać tutaj taki duży rozmach, hah. W sensie, rozumiecie, wprowadzić większy wgląd na refleksje etc. Tak więc jest i powyższy rozdział i liczę, że się podobał. Jak nietrudno zauważyć - bez wątpienia należy od do Slasha, także ślę wyjątkowe pozdrowienia, a może i dedykację, do tej części czytelników, którzy umiłowali sobie jego postać.
Na następny pomysł jest już od dawna, ale no... sami rozumiecie. Na pewno dowiecie się, kiedy będzie, a teraz czekam na komentarze.
Buzi i miłego weekendu!
Do następnego!


 

15 komentarzy:

  1. Slash 💞💞 jak ja Go kc! Axl też się popisał... Tak się wciągnęłam,że nawet nie zauważyłam,że rozdział jest taki długi. Ja chcę jeszcze więcej haha (wiem, zachłanna jestem). Obyśmy nie musieli, tyle czekać na kolejny.

    OdpowiedzUsuń
  2. 😍😍😍
    No normalnie jestem zszokowana!
    Naprawdę cudowna perspektywa Slasha! 💕
    Biedny się zamotał i to na dobre...
    Jest takiej sytuacji jak większość z nas, chce gdzieś ruszyć, zastanawia się nad życiem...
    Czekam na następny rozdział Oleńka!😘
    Buziaki i pozdrowionka :) 😙

    OdpowiedzUsuń
  3. Zarabisty rozdział!
    Fajne przemyślenia Slasha :)
    Pozdrowionka :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Cudny rozdział ❤. Czekam na kolejny ����

    OdpowiedzUsuń
  5. Cudooo ������
    Jej, bardzo wzruszyłam się perspektywa Slasha :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Zajebiste, tyle w temacie :D

    OdpowiedzUsuń
  7. Jejku! ��
    Cudowny rozdział!!
    Czekam na next ����

    OdpowiedzUsuń
  8. Jak pewnie wiesz Slash od dawna jest moim idolem super ukazałaś Go w tym rozdziale,ale też bardzo dobrze że zrobiłaś rozdział (moim zdaniem) na zasadzie kotrastu i dodałaś perspektywę Izziego
    Pozdrawiam Lilly i życzę weny

    OdpowiedzUsuń
  9. Naprawdę dobry rozdział!
    Slashuu i,ta perspektywa ��
    Czekam na więcej i więcej ��

    OdpowiedzUsuń
  10. Idealny rozdzialik! :)
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Przecudny!! ����
    Czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  12. Cudownie! ��❤
    Bardzo mi się podoba :)

    OdpowiedzUsuń