środa, 16 listopada 2016

~ Rozdział 30 ~

You got everything that a man could ever want



~Perspektywa Slasha~
 
    Na pytanie, co z wydarzeń minionego dnia pamiętam, niewątpliwie udzieliłbym odpowiedzi krótko, zwięźle i na temat. Niewiele bowiem, nie było żadnym wyczerpującym stwierdzeniem. Kojarzyłem jedynie, że udało mi się dotrzeć do swojego pokoju, pobrzdąkać na gitarze, a następnie ocucił mnie fakt, iż Hammett, ze względu na swoją pijańską niedyspozycję i chęć zaspokojenia tego wieczoru także innych potrzeb z innymi kobietami, dyskretnie poprosił mnie, abym odprowadził jego dobrą przyjaciółkę - ach, to tak się dzisiaj nazywa - do domu. Krótka retrospekcja; spacer i nieodparta, a co gorsza wciąż narastająca chęć oddania moczu. O, i jeszcze to, że szatynka z mnóstwem długich fal na głowie była kurewsko ładna. Idealne proporcje ciała, kobiece kształty, perfekcyjny makijaż, podkreślający poprzez czerwoną szminkę i seksowne poprawienie włosów, koronkową małą czarną i wysokie, czarne szpilki, w których i tak była niższa ode mnie. Chodzące cudo.

    Próbowałem rozmawiać, ciągnęło mnie nawet do komplementów, ale z tego co kojarzę, wszystkie zostały spuentowane drwiącym śmiechem - który był niemniej anielski niż ona sama - albo wymownym, i to niestety w negatywnym w tym wypadku znaczeniu, spojrzeniem.
    W połowie drogi rozstaliśmy się; pęcherz odmówił posłuszeństwa, a ja musiałem natychmiastowo się... no... wylać. Nieznajoma pożegnała się szybko, a na pytanie, czy jeszcze się spotkamy, odpowiedziała tylko:
    - Ta, jasne - dźwięcznym głosikiem na odchodne.
    To nie była idealna dziewczyna dla mnie. Zero zrozumienia. Pff.
    - Tylko się nie łam - mruknął pod nosem Stradlin, którego twarz, w chwili gdy spojrzałem w jego stronę skryła się za chmurą szarawego dymu, płynnie komponującego z przebijającym się w kończącą się noc świtem.
    Nawet nie wiedziałem, że był gdzieś w pobliżu, jednak w gruncie rzeczy ucieszyłem się. Wspólnie dotarliśmy do naszej rudery, po drodze rozmawiając o nowym kawałku, który udało mi się stworzyć. A tak mi się przynajmniej wydawało. Im bardziej godzina brnęła do przodu, tym więcej kwestii stawało się dla mnie jaśniejszych. Jak dzień, który wstał, gdy przekroczyliśmy próg naszej małej, doszczętnie rozpierdolonej rezydencji.
    Wymijając chwiejnym krokiem porozrzucane butelki, pety, kawałki szkła i inne standardy, opadłem na kanapę, uprzednio strącając z niej śpiącego McKagana. Miał dziwnie podpuchnięte policzki i mętne spojrzenie. Ktoś tu chyba był mocno skacowany, bo krzykom i lamentom przy normalnej okazji miejsca dzisiaj ustąpił niewyraźny bełkot.
    - Dobra, zamknij mordę - burknąłem, odchylając obolałą głowę do tyłu. Śmiechy z góry niosły się echem po ścianach całego budynku, a gadanina i podśmiechujki Pudla stawały się coraz bardziej irytujące. Powoli odłączałem się od tego wszystkiego, bo zbyt duży hałas nie był dla mnie w tamtej chwili wskazany.
    Przymykając powieki i powoli opadając na skrzypiącą kanapę, totalnie odciąłem się od tego rozgardiaszu. Zmorzył mnie sen i odpadłem. Gdzieś w daleki kraj whiskey płynący, gdzie Eddie Van Halen odwalał kawał dobrej roboty na zmianę z Hendrixem. 





~Perspektywa Alex~

 
    Kiedy przebudziłam się rano, czując na swoim policzku oddech Axla, który czule obejmował mnie przez sen, oraz powiew ciepłego powietrza, które napływało do naszej sypialni z zewnątrz, byłam niemal wniebowzięta. Czułam, że zapowiada się naprawdę fajny dzień, przez co od razu łatwiej udało mi się wstać do pracy.
    Półśpiący Rose mamrotał pod nosem, abym odpuściła ten jeden dzień i z nim została, jednak nie mogłam pozwolić sobie na chwilę słabości. Zwątpiłam przez moment, który on wykorzystał na zajęcie łazienki. Szybkie i długie zajęcie łazienki.
    Pukałam poirytowana i wręcz zestresowana ewentualnym spóźnieniem do drzwi, jednak Rudy olewał moje błagania, mówiąc, co właśnie robi, bądź zagłuszając mnie strumieniami wylewanej wody i śpiewem.
    - Sometimes I feel like I'm beatin' a dead horse...
    - To faktycznie szału nie ma - westchnęłam teatralnie zrozpaczona.
    - Uwierz, że nawet, gdyby był zdechły, oklapnięty czy pomarszczony, zabiegałabyś o niego, jak o nic innego - zawiadomił, cmokając mnie niepostrzeżenie w czoło i wpuszczając do środka.
    Stając w zaparowanym pomieszczeniu na mokrych kafelkach, szybko się wycofałam, trafiając wprost w ramiona stojącego za mną mężczyzny.
    Pasma mokrych, rudych włosów poprzyklejały się do ciała wokalisty, na którego biodrach spoczywał ręcznik. W mgnieniu oka znalazł się on na głowie mężczyzny, co wprawiło mnie w zakłopotanie, odruchowo wyrażone przysłonięciem oczu dłonią.
    - Axl - pisnęłam, śmiejąc się głośno. Większość domowników także się obudziła, a ich śmiechy, rozmowy i komentarze wtórowały mojemu zachowaniu.
    - Mogę ci udowodnić, co do tego, jaki jest, ale chyba po wczorajszej nocy nie muszę - powiedział pewnie, zbliżając się do mnie.
    - Zakryj się - nakazałam, ściągając jego dłoń z kawałkiem nieco szorstkiego i spranego już materiału na dół. - Wychodzę - powiedziałam, stając w progu i oddalając się szybko, pozostawiając go bez pocałunku, którego widocznie łaknął.
    Kobiety górą. A mentalność zimnej suki... Czasami się przydaje, kochane.
    Stąpałam nerwowo przed siebie, czując się wprawdzie, jakbym kontynuowała nużący, a zarazem męczący marsz w miejscu. Tłoki dzisiejszego dnia na każdej z ulic, która tylko mogła stanowić przecznicę, dzielnicę, być rozgałęzieniem czy bezpośrednią ścieżką prowadzącą do podnóża Hollywood, był nie do zniesienia. Ludzie przepychali się, burczeli niechętnie coś pod nosami, wzajemnie wytrącali sobie coś z rąk dodatkowo powodując jeszcze większe zamieszki i wolniejsze przemieszczanie się. Dzicz i nic więcej. Inaczej nie dało się określić tego stada lgnących do sklepów ludzi. Niektórzy z nich mieli potrzebę zakupienia czegoś, inni przeciwnie - zachcianki. I tak jedni przez drugich mamrotali, ignorując uwagi i spostrzeżenia, wyrażane w sposób niemy ze strony najbardziej inteligentnych w owym tłumie osób. Kobiety w ciąży były wytykane palcami, a dzieci, które uporczywie trzymały się dłoni swoich matek szykanowane były przez miejską starszyznę tak głośno, iż przerażenie w ich oczach narastało w niemiłosiernie szybkim tempie. Społeczeństwo sprawiało wrażenie oszalałego - osoby zachowujące zdrowy rozsądek można było zliczyć na palcach jednej ręki. Nieskromnie musiałam się do nich włączyć. Pozostali, rzec śmiało można: głupcy, dalej bombardowali się wzajemnie swoimi niewychwyconymi mądrościami, czepiając się nawet tego, że świeci słońce, skoro prezenter w studiu wczorajszego wieczoru jasno zapowiedział, iż popołudniu spodziewać się można deszczu. Popołudniu. A pretensje zaczęły się już od dziewiątej rano.
    Zapewne nie ruszałoby mnie to wcale, gdyby nie fakt, iż okropnie bolała mnie głowa. Nie wypiłam wczoraj wiele, ale mimo to nieodparta chęć snu ciągle mi towarzyszyła. A nerwy coraz bardziej puszczały, kiedy kilka dewot idących za mną deptało mi po piętach. Dosłownie.
    Wracając wspomnieniami do wydarzeń minionego dnia, nie potrafiłam się jednak nie uśmiechnąć. Czułam przyjemne ciepło wewnątrz, dające mi jednocześnie swego rodzaju spokój i możliwość odłączenia się od rzeczywistości.
    Z pogodnym uśmiechem spojrzałam w niebo. Promienie słońca subtelnie głaskały wszystkie dachy wzniesionych w Los Angeles budynków. Ani jedna chmura nie malowała się na niebieskim sklepieniu, w którym aż chciało się zatopić. No, na upartego można było dostrzec grubą, białą smugę, którą zostawił po sobie przelatujący nad miastem samolot. Od razu wróciłam wspomnieniami do dnia, kiedy i ja tutaj trafiłam. Ktoś właśnie miał zacząć tutaj swoje nowe, lepsze życie, nie będąc świadomym, iż zostanie połknięty, wyżuty i wypluty przez to bagno. Dzisiejszy dzień był jednak na tyle dziwny, iż zdawało się, że ktoś z góry serdecznie się do wszystkich uśmiecha, życząc miłego dnia, tygodnia, życia. Ludzie jednak nie potrafili z tego korzystać. Ja postanowiłam jednak inaczej; jak zwykle chcąc stanowić wyjątek od reguły.
    Ogarnięta sielanką, kroczyłam przed siebie dumnie, swobodnie wyciągając przed siebie nogi. Ludzie rozchodzili się w różnych kierunkach i na ulicach znów zaczęły uwidaczniać się nawet nie tyle co pustki, a jedynie fragmenty wolnych miejsc; takich, gdzie każdy mógł znaleźć trochę powietrza na wyłączność.    
    Umiarkowanym krokiem, spacerowałam po ulicach Miasta Aniołów, które dzisiejszego poranka było naprawdę piękne. Bezstresowo mogłam przyglądać się zarówno starym kamienicom, jak i sklepikom, knajpom i dopiero wznoszonym gmachom, które przeznaczone miały zostać pod nowoczesne biura, studia i inne placówki oraz miejsca pracy, będące tak naprawdę dla mnie - nie oszukując siebie, ani nikogo - nieosiągalne. Dziwiłam się temu, iż w ogóle jestem tutaj; stoję na jednej z ulic rozpoznawalnego na całym świecie miejsca, które z dnia na dzień zyskuje coraz większy rozgłos, spoglądając na górujący nad tą całą betonową dżunglą Hollywood Sign. Coś nieprawdopodobnego.    
    Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak często przychodziło mi zatrzymywać się wpół kroku. To spoglądałam zza okularów przeciwsłonecznych na jakieś ogłoszenia, wywieszone w oknach bądź na stojących na chodnikach tablicach, to przyglądałam się mijającym mnie osobom, albo przystawałam, aby doszukać się czegoś w torebce.
    Trzymając mentolowego, cienkiego papierosa w ustach, podgięłam nogę, niemal w całości zatapiając się we wnętrzu swojej własności w poszukiwaniu zapalniczki. Marszczyłam co chwilę czoło wiedząc, iż gdzieś musi być, pamiętając moment, w którym ją do torby wrzucałam. A przynajmniej takie odnosiłam wrażenie.
    Jednym uchem wpuszczałam odgłosy klaksonów, głośnych rozmów czy dzwonków, które dźwięcznie sygnalizowały otwarcie okolicznych, sklepowych drzwi. Kurczę, to wszystko wyglądało naprawdę fajnie. Typowe, kolorowe miasto. Jednak mając porównanie z tym, co dzieje się w nim po zmroku...    
    Wyjątkowo moją uwagę przykuła rozmowa matki z kilkuletnią dziewczynką. Nadchodziły gdzieś z oddali, ale rozgoryczenie małej było tak głośne, iż słyszałam je niemal w pobliżu swoich bębenków - głośna dziecinka.
    - Anastasio, mówiłam już, nie i koniec - mówiła stanowczym i niecierpliwiącym się głosem kobieta. - W ten weekend zaplanowany mamy wyjazd do babci. Zapomniałaś?    
    - No i co z tego? - zapytała ostentacyjnie córka zdegustowanej kobiety, której ciche i poirytowane westchnięcie także obiło mi się o uszy. Dziewczynka swoim dziecięcym głosem nie zniechęcając się wciąż próbowała przekonać matkę do tego, aby tylko pozwoliła jej pójść na koncert. Nieefektywnie.
    - Nie zgadzam się i koniec. Nie będę więcej z tobą dyskutowała na ten temat. - Zakończyła twardo rozmowę zdyszana kobieta, nad którą emocje zaczęły przejmować kontrolę. Odstawiła na chwilę siatki niesione w rękach, a ja w czasie, gdy mnie mijała, akurat znalazłam swoją zgubę.
    - Fuck off - burknęła mała, idąc powoli i ociężale, podkopując co jakiś czas kamienie rozrzucone po betonowych, chodnikowych płytach.
    Spojrzałam na nią z ukosa, udając, iż ciągle w zaparte czegoś szukam



    Mała, ciemnowłosa istotka minęła mnie ze spuszczoną w dół głową. W ręku trzymała jakąś ulotkę, podśpiewując jednocześnie coś pod nosem. To coś, wydało mi się jednak dziwnie znajome.
    - We live and hope to see the next day and that´s allright.
    Miałam szczęście, że nasze ścieżki biegły przez pewien czas w tym samym kierunku. Młoda nakręcała się coraz bardziej, a ja z satysfakcją ją obserwowałam. Śpiewała coraz głośniej, powodując uporczywe kręcenie głową ze strony matki. Kiedy jednak zacharczała słowa: she loved him yesterday, he laid her sister - kobieta syknęła na nią równie głośno i podchodząc do niej, uderzyła w głowę, po czym widząc mnie, odchrząknęła wdzięcznie i złapała swoją córkę za rękę; mocno, wręcz szarpiąc dzieckiem. Śpiewająca dziewczynka obejrzała się w moją stronę z nadzieją w oczach, zupełnie tak, jakby mnie znała i wiedziała, kim jestem. Zrobiło mi się głupio - chciałam pomóc, ale nie wiedziałam jak. Mogłam, ale nie potrafiłam znaleźć punktu, który pomógłby mi rozwinąć przebieg całej sytuacji. Sprawę nieco ułatwiało to, że znałam zespół, na którego koncert chciała się udać i to bardzo dobrze. Aż za dobrze.
    Będąc na skrzyżowaniu, które dzieliło mnie od Whiskey, potrząsnęłam szybko głową. Co ja chciałam właściwie zrobić? Kilkuletnie dziecko wyrwać na koncert tych popieprzonych gości? Wciągnąć w wir alkoholu i narkotyków? Chyba całkowicie mi odpierdoliło. Zresztą, o żadnym koncercie nie wiedziałam. Albo byłam po prostu zbyt pijana, żeby to do mnie dotarło.
    Przed wejściem do budynku zgasiłam peta o brzeg pobliskiego śmietnika i wrzuciłam go do środka. Ściągając okulary, weszłam do środka.
    W klubie panował ten dobrze mi znany, klimatyczny półmrok. Czerwone, skórzane sofy połyskiwały, kiedy mijałam je, bez pośpiechu krocząc do przodu. Stoliki były idealnie wypucowane. Pomimo tego, iż przy niektórych z nich już siedzieli goście, wciąż lśniły od odpowiednich detergentów. Mocno oświetlony bar był widoczny z każdej strony, a wycierający za nimi kufle i kieliszki Rufus puścił mi oczko na powitanie, ładnie się przy tym uśmiechając. Spojrzeniem zawędrował gdzieś w stronę najciemniejszej strony klubu, w którą chwilę później poniosły mnie nogi. Z czystej ciekawości.
    - Pani, jak widać, nigdzie się dzisiaj nie spieszy. - Zatrzymał mnie głos, który kojarzyłam, ale nie potrafiłam dopasować go do żadnej ze znanych mi osób. W pierwszej chwili zwyczajnie położyłam dłoń na klatce piersiowej z przestrachem.
    Odwracając się, natknęłam się wzrokiem na Sebastiana, który siedział w towarzystwie nieznanego mi mężczyzny, popijając z nim piwo.
    - Koncert przyszliśmy zasugerować, drogiej pani manager - powiedział, uśmiechając się szeroko. Widząc brak reakcji ze strony swojego kolegi, szturchnął go ramieniem. Ten wysilił się jedynie na jakże przepełnione entuzjazmem potwierdzenie jego słów.
    - Kiedy, drogi panie wokalisto? - zapytałam, patrząc niepewnie na towarzysza Bacha.
    - Jak najszybciej się da. Potrzebujemy kasy - oznajmił już mniej optymistycznym tonem głosu.  
    Nie zwlekając, wyciągnęłam z torby plik kartek, notes, teczkę i długopis, po czym pieczołowicie przewracając kartki, notując, sprawdzając, przekreślając i myśląc, byłam gotowa podać zmarnowanym chłopakom termin.
    - Piątek - zakomunikowałam, przygryzając nerwowo wargę i patrząc na nich z wyczekiwaniem. Chciałam, ale to bardzo chciałam pomóc - dziwna empatia dzisiaj się we mnie ozwała - lecz mimo wszystko i owa propozycja niewiele im dała. - Wcześniej nie dam rady. - Wzruszyłam bezsilnie ramionami.
    - Niech będzie - odezwał się po chwili Bazz, podnosząc na mnie wcześniej spoczywający na położonych na blacie dłoniach wzrok. - Lepsze to, niż nic. - Kiwnęłam potakująco głową. 



    - Jestem Rachel - powiedział ciemnowłosy, kiedy żegnając się, wstali, aby opuścić lokal. - Rachel Bolan. I dzięki wielkie. Będziemy twoimi dłużnikami.
    - To moja praca - odparłam, ruszając głową z subtelnym i pocieszającym uśmiechem wymalowanym na twarzy.
    Odprowadziwszy chłopaków do drzwi, zwinęłam ze stołu ich kufle. Świat rock n' rolla jednak nie był taki łatwy do zdobycia, jak mogłoby się wydawać.
    Odchodząc w stronę barowej lady, para oczu błysnęła mi z ciemnego zakątka sali. Ktoś uważnie mnie obserwował. Moje ciało przeszedł dreszcz, co od razu dostrzegł Rufus, posyłający mi pytające spojrzenie. Zbyłam to wszystko ręką i wbijając wzrok w podłogę, udałam się do swojego biura, starając się po drodze unormować oddech. 

    Mój powrót do domu przyspieszony został o blisko trzy godziny. Uśmiechnęłam się w duchu do siebie na myśl o drzemce, jednak wiszący na włosku budżet biznesowy szefa nie wzmagał we mnie poczucia podobnej radości; wręcz przeciwnie - byłam poważnie zaniepokojona. Ledwo zdążyłam zagrzać sobie miejsce naprawdę fajnej pracy i pewnego źródła dochodów, a miałoby zostać mi ono odebrane? Tak po prostu? Pokręciłam głową, kiedy pożegnawszy się z moimi współpracownikami, chwytałam za klamkę, aby opuścić klub.
    Wszyscy byli dziwnie zmartwieni, jednak nie było to niczym nadzwyczajnym; problematyczne położenie całej inwestycji Arthura i jego ojca mogło odcisnąć piętno na nas wszystkich. A każdy na głowie oprócz problemów i zmartwień w pracy, miał i swoje prywatne, które w kilku miejscach łączyły się ze sobą bardzo wyraźnie.
    Myśląc nad jakąś atrakcyjną dla ludzi ofertą, z którą Whiskey A Go Go mógłby do nich wyjść, pozostawiając popularniejsze od siebie placówki daleko w tyle, niepostrzeżenie zderzyłam się z parą nastolatków, która z przerażeniem spojrzała wpierw na mnie, a później po sobie. Na oko mogli mieć może z siedemnaście, osiemnaście lat. Niewiele młodsi w każdym razie ode mnie.
    - Nie, nie tutaj - zapierała się dziewczyna, kiedy jej miłość uparcie próbowała skraść jej buziaka. - Jeszcze ktoś nas zobaczy.
    I mimo tego, że byłam oddalona od nich już o kilka metrów, przystanęłam na środku chodnika, jak totalna idiotka. Głosy za mną ucichły, zakochani zniknęli, a ja przetwarzałam powoli słowa nieznajomej nastolatki. Wstyd, wyższe nad niepohamowaną namiętność wartości, zakłopotanie - to siedziało w głowie tej dwójki. A przede wszystkim opanowanie. Powoli zaczynałam odzyskiwać wiarę w to społeczeństwo. Byli tu jednak jeszcze ludzie, którzy nie zachowywali się jak psy; posiadali skrupuły - nie pieprzyli się na chodniku, otwarcie eksponując przed innymi przechodniami swoje, dłuższe lub krótsze, miłosne epizody, byle jak, z byle kim. Łączyła ich taka piękna, bezwarunkowa miłość i wzajemny szacunek do siebie. Naprawdę głęboko poruszył mnie ten widok i słowa, które usłyszałam. Nie powiem, w jakimś stopniu mnie to podbudowało, choć sama lepsza nie byłam. 



    Pomijając fakt, iż na związek składają się dwie osoby, siadając na ławce, przypomniałam sobie, jak wyglądały początki naszej miłości z Axlem. Jego niechęć do mnie, odbijające się echem w głowie słowa: nie, nie zgadzam się, na prośbę, a raczej zawiadomienie ze strony Hudsona o mojej obecności w ich królestwie, nagła zmiana nastawienia, pierwsze wyjścia, spacery, sprzeczki, randki, kłótnie, przegadane noce, subtelne gesty. Pierwszy pocałunek... W tym tkwi największa magia. W tych pierwszych wspólnych chwilach. A później? Inni mogą zazdrościć, wzdychać, pokazywać palcami. A później jest to już tylko przyzwyczajenie i w sumie... uzależnienie. Od niego, od jego zapachu, smaku ust, głosu, dotyku, obecności. I w momencie, w którym bardziej zaczyna zależeć ci bardziej na nim, niż na sobie samej, wtedy, właśnie wtedy, uświadamiasz sobie, że to jest miłość. Po masie upadków i nieprzespanych nocy czy przepłakanych dni. Po niezliczonej liczbie chwil, w których zwyczajnie się tęskniło, a potem miało do siebie wzajemnie pewne kwestie za złe. A życie brnie do przodu, dyskretnie sugerując, iż już zawsze będzie tak samo - błędne koło, nic nowego, wszystkie schematy takie same od wieków.  Żadne urozmaicenie, którego świat by jeszcze nie widział. Jedynie inni aktorzy na tej samej, ciągle łamiącej i pękającej, marnej scenie, zwanej życiem. 


Kilka godzin później

 
    Wymownym spojrzeniem obdarzyłam na wejście siedzących na kanapie mężczyzn, którzy w szampańskich nastrojach obalali zapewne kolejną już butelkę Nightraina. 



    - Jesteś - odparłam, kiedy Rudzielec akurat podsumowywał siebie Hudsonowi.
    Udając się do sypialni, marzyłam o tym, aby chwilę odpocząć. Byłam cholernie zmęczona, a jedyne, co czekało mnie po leniwym rzuceniu się na łóżko, było streszczenie całego dnia przed mężczyzną, który dopytywał się, co to mi się dzisiaj nie zdarzyło. I jak na początku z uśmiechem na ustach głaskał moją nogę od kolana w górę, tak z każdą chwilą czynność ta stawała się coraz bardziej znikoma.
    - Jak mogłaś zapomnieć o tym, iż załatwiłaś nam koncert? - zapytał, uśmiechając się ironicznie i śmiejąc się pod nosem. Nie dość, że miałam ciężki dzień, to na wejście zafundował mi kłótnię. Siadając na brzegu łóżka i przecierając przekrwione oczy, wysłuchiwałam kolejnych zagrywek i pretensji. Rewelka.
    - Co zrobiłam? - zapytałam, uwalniając skrywaną w dłoniach głowę, kiedy nerwowo chodził dookoła mnie, niemal rwąc sobie włosy z głowy, a ja starałam się nadążyć za jego krokami.
    - Jeszcze raz, kotku - powiedział. - Jak mogłaś zapomnieć o tym, iż załatwiłaś nam koncert w ten piątek, hm?
    - Niczego nie załatwiałam - odparłam, nie siląc się na spokojny ton głosu. Ta ruda małpa wyprowadzi mnie kiedyś z równowagi.
    - Przecież wczoraj to uzgodniliśmy - warknął coraz mniej przyjaźnie. Już przestało mu być do śmiechu.
    - Kiedy? - zapytałam, zrywając się na równe nogi. - Jak mnie przeruchałeś i wzięliśmy po działce heroiny, wtedy, tak? Bo ja, kurwa, nie pamiętam! - warknęłam, wychodząc z pokoju i trzaskając mu drzwiami przed nosem.
    - Nie skończyłem! - krzyknął za mną, kiedy zbiegałam po schodach.
    - Ale ja tak! - rzuciłam najgłośniej jak potrafiłam, sprawiając, iż całe towarzystwo siedzące w salonie zamilkło i skupiło spojrzenia na mnie. - Ugh! - syknęłam, wychodząc z Hella i trzaskając drzwiami.
    Miałam przed oczami piękną, równą taflę wody, a pod stopami czułam piasek, który przyjemnie je masował. A tak naprawdę siedziałam na werandzie, wsłuchując się w dźwięki tłuczonych wazonów, doniczek, szklanek i innych szklanych rzeczy, które stały na drodze naszej rozkapryszonej księżniczki. 



    - Dawaj, więcej, co tak słabo ci idzie! - wrzasnęłam w końcu zza drzwi, po czym bezsilnie głowa opadła mi na kolana. Nie miałam już siły na krzyki i kłótnie. Nie miałam już siły na nic.
    Po kilku minutach spędzonych w samotności, z głową schowaną pod sobą, usłyszałam jak podest skrzypi cicho pod ciężarem osoby, która zdecydowała się do mnie dosiąść.
    - No już, nie denerwuj się - powiedział, przytulając mnie do siebie i głaszcząc mnie po głowie. - Przepraszam no - dodał, zakładając mi włosy za ucho.
    - Wkurwiasz mnie - burknęłam, chcąc się wyszarpnąć.
    - Miłość i nienawiść zawsze idą ze sobą w parze - odparł, a ja nie dawałam za wygraną. Siedziałam z założonymi rękoma, głowę odwracając w przeciwną stronę. - Jesteś słodka, jak się złościsz - zamruczał mi nad uchem tym swoim seksownym, niskim tonem głosu... Nie! Stop.
    - Jak ci przypierdolę, będziesz miał słodkiego siniaczka pod oczkiem. Ależ to będzie cu-do-wne, o - rozanieliłam się teatralnie, przeciągając ostatnią samogłoskę, po czym prychnęłam pod nosem, bardziej się zapierając.
    - Jaka zbuntowana - kontynuował, próbując mnie sprowokować.
    - Daj mi spokój - rzuciłam całkowicie spokojnie, choć niechętnie i wstając z miejsca, weszłam ponownie do wnętrza Piekielnego Domu.
    Akurat do kuchni szedł Slash, który widząc moją minę, pomachał mi butelką Danielsa przed nosem. Skinęłam aprobująco głową, chwilę później idąc obejmowana przez Mulata we wcześniej obranym przez niego kierunku. W tej kwestii nie potrzebowaliśmy zbędnych słów, aby się porozumieć.
    Pijąc z kulturalnie gwinta i siedząc na podłodze, wymienialiśmy się jedynie spojrzeniami i gestykulacją rąk oraz ruchami ciała. Naszą ciszę zagłuszył odgłos otwieranych drzwi - o dziwo, spokojny. Czyżby znów ciche dni? A może cisza przed burzą?
    - Przed jebanym kataklizmem - powiedzieliśmy równocześnie pod nosem, powtarzając słowa Stradlina. Jedno wymowne spojrzenie, kolejne chwile z przyjacielem Jackiem i od razu towarzystwo stało się bardziej rozgadane.
    - Miłość nie jest dla mnie - oznajmił po chwili gitarzysta.
    - Co cię nie zabije, to cię wzmocni. A na pewno czegoś nauczy - rzuciłam.
    - Oj, mała - powiedział, wtulając mnie w swoje ramię.
    - Zajebiście pachniesz - powiedziałam, chcąc zmienić temat, zaciągając się zapachem jego perfum, wszystkich spalonych fajek i alkoholu, które to połączenie wyjątkowo przypadło mi dzisiaj do gustu.
    Kilkugodzinne siedzenie na tych jebanych kafelkach przysporzyło nam zaledwie mnóstwo śmiechu, jak i łez. Przy Slashu czułam się taka nieskazitelnie czysta; czułam się sobą, niczym nieograniczoną dziewczyną, którą los kopnął w dupę i przygnał z Philadelphii aż tutaj. W międzyczasie naszego posiedzenia nawiedził nas i McKagan, pomagając w opróżnianiu butelek, w myśl zasady: czym się strułeś, tym się lecz. Kiedy wybiła północ mężczyźni wymienili się wymownym, o ile w tych pijańskich spojrzeniach i uśmieszkach wychwycić można było owy wyraz twarzy.
    - To już? - zapytał Duff, próbując doszukać się w kuchni zegarka, którego nigdy, ekhem, tam nie było. Slash skinął głową w odpowiedzi i sięgając do kieszeni, wyciągnął z niej pogniecioną, kolorową czapeczkę, małe foliowe zawiniątko i kolejną flaszkę z szafki. Basista w tym czasie gwizdnął w jakąś piszczałkę i wspólnie zmierzyli mnie głupkowatymi spojrzeniami.
    - Sto lat, no! - krzyknął uradowany Slash, rozkładając szeroko swoje ramiona. - Myślałaś, że o tobie zapomnimy?
    Momentalnie dołączył do niego Duff, a ja stałam i jak głupia - wpatrywałam się w nich tępo, aż do momentu, w którym nie wybuchnęłam płaczem.
    Ktoś przytulił mnie do siebie i z pewnością nie był to Mulat.
    - Dziękuję - szlochałam w klatkę piersiową blond dryblasa, który już z uśmiechem uspokajał mnie po początkowej, wybuchowej reakcji. - Jesteście cudowni. Nikt nigdy dla mnie tyle nie zrobił.
    - A tam, pierdolenie - mruknął, odsuwając mnie od siebie na szerokość ramion i ocierając moje łzy kciukami. - Teraz będziemy się bawić - zakomunikował, unosząc brew ku górze. - Happy Birthday, baby.
    - Żeby ci się spełniły wszystkie twoje marzenia - powiedział gitarzysta, który stanął przy moim boku z uśmiechem rozprzestrzeniającym się na większą część twarzy i objąwszy ręką moje łopatki, położył dłoń na moim ramieniu.
    - Oprócz was, nic więcej nie jest mi potrzebne do szczęścia - rzuciłam krótko i w sumie nieśmiało, bo... Hej, ludzie, wyrażanie swoich uczuć tak o, zupełnie od czapy przy rockmanach nie jest niczym łatwym, umówmy się. - Nigdy mnie tylko nie zostawiajcie - pomyślałam błagalnie, spoglądając na dzierżone w dłoniach Slasha używki.
    - Ja także życzę ci wszystkiego, co najlepsze - ozwał się nagle właściciel niskiego tonu głosu, który opierał się o framugę drzwi. Odchrząknowszy, dodał w pośpiechu - Kochanie.
    Podeszłam do niego i spojrzałam głęboko w oczy. Dopiero teraz dostrzegłam to, jak wiele czasu już upłynęło, a ile z niego zmarnowaliśmy na kłótnie. Wtuliłam się eufemistycznie w Rose'a i cicho go przeprosiłam.
    - Nie, to ja powinienem - mruknął z umiarkowaniem w czubek mojej głowy.
    Chwilę później, po wymienieniu się z Duffem i Slashem zgodnymi spojrzeniami, zawędrowaliśmy do salonu, gdzie stał cały rozłożony sprzęt zespołu, łącznie z pianinem, które jeszcze wczoraj widziałam gdzieś indziej.
    - Nie pytaj - odpowiedział mi jego uśmiech, kiedy zdziwiona rozchyliłam wargi; jak? aż samo pchało się na usta.
    - Teraz możemy zagrać ci to już na spokojnie, w odpowiednim momencie twojego i naszego życia, nie narażając się na opierdol Stradlina - powiedział wokalista, spoglądając na bruneta, który wywracając początkowo oczami, pokusił się i o gniewne spojrzenie, które schował po kilku sekundach zza kosmykami swoich włosów i maską perfekcyjnego opanowania. - Najlepszego od Guns N' Roses, specjalnie dla ciebie - powiedział, a ja czułam się, jakby były to dopiero początki naszej relacji. 



    Rozmarzona siedziałam na kanapie i wsłuchiwałam się w całościowe wykonanie November Rain. Solówki grane przez Mulata poruszyły mnie tak, iż musiałam siłowo walczyć z emocjami, aby nie zagłuszyć zespołu. Już od pierwszego solo czułam się magicznie; coś jakby mnie unosiło i zabierało w inny wymiar.
    - Kocham was, kurwa, kocham - miałam ochotę krzyknąć, jednak moje oczy wyrażały dosłownie wszystko. Te same, w które przez krótką chwilę nie przestał wpatrywać się Axl.


~~~
Paradoksalnie rozdział ten napisałam, kiedy miałam najmniej czasu. Jak się chce można wszystko, jak widać. 
Zależało mi, żeby znalazł się on tutaj dzisiaj, w ten wyjątkowy dla mnie dzień. Są to co prawda urodziny moje, a nie bloga, jednak chciałabym Wam bardzo podziękować. Za te wszystkie wyświetlenia, komentarze, słowa zrozumienia, motywacji, pytania, rozmowy, opinie i wiele, wiele innych. I za to, że to już 30 rozdział - kto by pomyślał, że tak szybko zleci... Nawet nie wiecie, jak to wszystko wpłynęło na mój rozwój przez ten rok. Dziękuję, jesteście wielcy. 
Nie powiem, iż to, że rozdział pojawia się tydzień po wcześniejszym sprawi, że kolejny odwlecze się długo w czasie, bo... ja sama tego nie wiem. Wena jest jak chwila - ulotna, ale lubi potrwać. A przynajmniej przez jakiś czas. Pfe, co ja gadam. Weny mi wystarczy na ho, ho, ale czasu... Sporna kwestia. 
W każdym razie życzę Wam, abyście także mogli się rozwijać, uczyć i nie poprzestawać w tym, co robicie - bo jesteście w tym najlepsi. 
Liczę, że rozdział przypadnie Wam do gustu. Trochę wciągnęłam te wszystkie wydarzenia do realiów, ale... Kto mi zabroni? No nikt. A wydaje mi się, że te wszystkie nerwy Alex zostały podsumowane ładną, no, powiedzmy, puentą. 
Buziaki i do następnego! 
Razem z Izzym wypijmy (whatever, jakby to rzekł Stradlin) za Wasze zdrowie!
 
 

7 komentarzy:

  1. No więc doczekałam się żeby być pierwsza no i udało się rozdział mega jednak Slash nie będzie miał tak szybko dziewczyny swojego życia a Alex miejmy nadzieję że nie będzie się już kłócić z Axlem tylko spędzi najlepsze urodzinki tak jak ty.Moim skromnym zdaniem jest to zajebiste opowiadanie staranne i bardzo dobrze przemyślane czekam na więcej i życzę weny (udało się i mogę pisać komentarze) ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. O rany, rany!!
    Kiedy zobaczyłam rano przed szkołą, że jest rozdział, byłam zaskoczona i że powiem "zrobiłam wielkie oczy" ��
    Nie miałam czasu żeby zerknąć i po szkole przeczytałam wszysciutko! ��
    No cu do! Po męczącym i pełnym emocji dniu, rozdział poparawil mi humor.
    Olusiu, jesteś świetna, kochana, najlepszaaa! Brak mi słów..

    OdpowiedzUsuń
  3. Cudo, zresztą jak zwykle 😉 Taka codzienna rutyna. No i ta relacja Alex-Axl. Lubię ich, ale coś mi się wydaję, że ten związek prędzej czy później się wypali. No i grają jej November Rain ❤ Z niecierpliwością czekam na kolejny 😉
    Pozdrawiam i jeszcze raz wszystkiego najlepszego 😉

    OdpowiedzUsuń
  4. Cudowny urodzinowy rozdział!
    Spóźnione sto lat życzę :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny rozdział, z resztą jak zawsze.
    Cudo ����

    OdpowiedzUsuń
  6. Zajebiście!
    No uwielbiam po prostu!
    Fajnie ze dodałas w swoje urodziny ��

    OdpowiedzUsuń